W związku z wprowadzeniem certyfikatu SSL mogą wystąpić problemy z logowaniem na naszym forum. W większości przypadków zalecamy wyczyszczenie pamięci podręcznej (cache) przeglądarki i usunięcie "ciasteczek" w domenie wielkapolonia.pl. Instrukcje dla najpopularniejszych przeglądarek można znaleźć np. na stronie: https://pomoc.poczta.onet.pl/baza-wiedz ... egladarki/.

Dalsze informacje można znaleźć w tym temacie: viewtopic.php?f=16&t=16541&start=25#p687325

Arkadiusz Miłoszewski

Wszystkie tematy związane z sekcją koszykówki

Moderatorzy: AvantGarde, Piotr WW

_czarny_
Wielka Polonia
Posty: 2883
Rejestracja: wt kwie 01, 2003 20:32
Lokalizacja: Warszawa

Arkadiusz Miłoszewski

Post autor: _czarny_ » pn maja 22, 2006 20:31

Arkadiusz Miłoszewski: moja stara Polonia


Arkadiusz Miłoszewski - skrzydłowy Polonii Warszawa kilka tygodni temu zakończył karierę. - Siedząc na ławce upodobniłem się do juniorów. Muszę odejść, żeby zrobić im miejsce - śmieje się 33-letni Miłoszewski.

Łukasz Cegliński: Jak to jest być "najstarszym juniorem świata"?

Arkadiusz Miłoszewski: Nie wiem czy to kibice mnie tak nazywali, ale na pewno wyczytałem o tym w "Gazecie". Wiadomo, że lepiej jest odejść w glorii chwały, kiedy jest się dobrym zawodnikiem, ale cały czas miałem nadzieję, że w końcu będę grał. Po prostu to czułem. Ale nie grałem, siedziałem na ławce, szansy nie dał mi trener Kamiński, nie dał Czosnowski... Prawdopodobnie z mojej winy, ale może trzeci trener dałby mi szansę? (śmiech). Świat mimo wszystko odbieram żartobliwie i koszykówkę też, więc za takie określenia się nie obrażam. I rzeczywiście siedząc na ławce upodobniłem się do juniorów. Dlatego kończę - żeby im dać miejsce.

W ostatnich czterech sezonach w ekstraklasie zagrał Pan w 38 meczach i zdobył 34 punkty. Ale trwał Pan w zespole - także jako symbol "starej" Polonii.

- Rzeczywiście, zawsze byłem ciepło przyjmowany przez kibiców. Ja identyfikuję się z tą starą Polonią. To, że przez kilka lat grałem poza Warszawą, było spowodowane finansami. Tutaj nie było pieniędzy, a ja byłem przecież reprezentantem Polski...Ale cały czas byłem polonistą. Zresztą w Przemyślu też przecież grałem w Polonii, dopiero później rok w AZS Koszalin. Dla mnie Polonia Warszawa to coś wyjątkowego. Ale ta z Konwiktorskiej - ciągle bywam na tej małej hali i to jest to. Ta atmosfera... Chociaż tu nigdy nie było złej atmosfery. Nawet jak były duże pieniądze z Warbudu, obcokrajowcy, zawsze było rodzinnie. Może także dzięki mnie?

Co się takiego stało, że akurat teraz Pan skończył karierę?

- W tym roku znów miałem kontuzję - naprawiane kolanko - i stwierdziłem, że podjęcie kolejnej próby gry nie jest już dla mnie perspektywą. Lepiej jest pogodzić się z końcem i zacząć nowy etap w życiu. To łatwiejsze niż np. decyzja ostateczna z dnia na dzień po kolejnej ciężkiej kontuzji. Drugi trener AZS Koszalin Leszek Doliński spytał mnie po ostatnim meczu ile mam lat. Mówię, że 33, a on zrobił oczy: "Słuchaj, ja grałem do 41, więc spokojnie masz jeszcze siedem lat". Ale to inna sytuacja - on, jako superstrzelec, był oszczędzany, a ja byłem zawodnikiem od zadań specjalnych. Gdzie nogi nie włożę, tam włożę głowę. Zresztą do dzisiaj było tak na treningach - szalony jak... junior.

Miało wpływ na decyzję to, że Polonia jest w tarapatach finansowych?

- Może po trosze też... Ale chyba nie chciałbym już grać w przyszłym sezonie. Może zostałbym w klubie w jakiejś innej roli?

Wracamy do 1992 roku - 19-letni utalentowany junior Arkadiusz Miłoszewski wchodzi do pierwszego zespołu Polonii. Krzysztof Sidor opowiadał, że jak wchodził do szatni, to mówił dzień dobry.

- Też tak było. Najstarszym zawodnikiem był Witek Ziółkowski on miał wtedy chyba 35-36 lat i mówiłem do niego "proszę pana". Nigdy tego nie powiedział, ale czuł się obrażony, że tak go postarzam. Ja z Tomkiem Rozwadowskim, Krzyśkiem Sidorem mieliśmy wtedy dobrze, bo wchodząc do zespołu od razu graliśmy. Nie byliśmy może super, ale dostawaliśmy dużo szans.

Co Pan pamięta z tamtego okresu?

- W szatni każdy miał swoje miejsce, ale co mnie przeraziło - a może i się podobało - to to, że po treningach i meczach zostawiało się tam sprzęt - żeby się suszył. Smród był straszny! Trener upominał, żeby zabierać, ale buty, dresy i tak zostawały. Śmierdziało naprawdę okropnie. Niektórym rzeczy wisiały cały sezon, a jak po rozgrywkach zabieraliśmy wszystko, to trener mówił, że teraz trzeba zburzyć szatnię i zbudować ją od nowa. Jak wracam na Konwiktorską, to czuję ten smród do dziś (śmiech).

Teraz też każdy ma swoje miejsce w szatni?

- Są przyzwyczajenia, ale to nie to samo. Wtedy nie było numerów, nazwisk, ale każdy miał wyliczone - trzy moje wieszaki, cztery przerwy, trzy twoje...

Pierwszy okres kariery to młody junior, który wchodzi do gry i spotyka na boisku Królika, Szczubiała, Węglorza, Sobczyńskiego.

- Węglorza pamiętam świetnie. Jak graliśmy w Sosnowcu, to zamykał oczy i siedmiu metrów nam za trzy trafiał (śmiech). Potem spotkałem go w Przemyślu - pamiętam jak się z niego śmialiśmy, kiedy założył reprezentacyjny dres z olimpiady w Moskwie w 1980 roku. Myśleliśmy, że jest z wełny - był tak obcisły, zwężane spodnie (śmiech). To był 10 lat temu, a ten dres miał już 16 lat! Zresztą Justyn miał kilka takich retro strojów - teraz takie old schoolowe rzeczy już nie wzbudzają takiej sensacji.

Kiedy zaczynałem, to ci gracze, którzy pan wymienił byli super zawodnikami. Jednak przez te 15 lat koszykówka w Polsce poszła tak do przodu, że jak oglądam stare kasety to wydaje mi się, że jest na boisku mnóstwo miejsca, że ciągle jest pozycja do rzutu. Wielu tamtych zawodników odnalazło się w nowej grze, zresztą ja też. Mi jednak plany popsuła kontuzja kręgosłupa. Potem czułem się dobrze - nie bolało, nie przeszkadzało. Ale straciłem szybkość, skoczność, a przecież to robi całą grę. Nie lubię zresztą takich opowieści - kiedyś się skakało, kiedyś się biegało. Śmieję się z tego z Łukaszem Koszarkiem - on mi mówi: "Arek, kiedyś to się grało, co?" To czasem już takie biadolenie starego dziadka, ale tak było.

Ale ja pamiętam Pana początki - to była zupełnie nowa jakość. Miłoszewski - to ten co tak siłowo wsadza na rozgrzewkach, na meczach. To było coś!

- Dla mnie mecz bez wsadu, to był mecz stracony. Do dziś to powtarzam chłopakom. Ale słyszałem też takie opowieści z poprzedniego pokolenia, że jak piłka utknęła między obręczą, a tablicą, to trzeba było brać szczotkę, żeby ją stamtąd wyjąć (śmiech). Pamiętam te widowiskowe akcje z Królikiem, to coś niesamowitego. Szybkie ataki, wsady to jest dobijanie przeciwnika. W dzisiejszej grze jest za dużo szachów, być może za parę lat trenerzy się przestawią, bo szybka i wesoła koszykówka daje efekty i przyciąga kibiców, a to chyba najważniejsze. Niektórzy już tak zaczynają grać - już nie mówię o Phoenix Suns, czy Seattle SuperSonics. Ja bym się w takim bieganiu odnalazł (śmiech).

Polonia z Vincentem Jonesem grała podobnie.

- O właśnie! Eric Elliott trochę szachów dokładał, ale było widowiskowo. Wcześniej, jak trenerem był Jarek Zyskowski to graliśmy szachy. Nie mówię, że to nie daje efektów, bo Śląsk prawie wszedł dzięki temu do półfinału obecnego play-off, ale to jednak szybka gra daje radość.

W wieku 20 lat pojechał Pan z Polonią na tournee po USA - graliście z uniwersytetami.

- Dla nas sama podróż do USA był szokiem. Budynki, infrastruktura... Po którymś meczu przyszedł ktoś do szatni i powiedział, że możemy zostawić wszystkie stroje. A my takie oczy! A jak zabiorą? (śmiech) Na drugi dzień wszystko czyste, poukładane.

Pierwszy raz grałem przy takiej publiczności - pamiętam halę gdzie było 14 tys. kibiców. A to był u nich okres przygotowawczy i mecz z nieznanym zespołem z Polski! A gra? Kryli nas na całym boisku non-stop. Królik i Daniel Stec mieli problemy z przeprowadzeniem piłki przez połowę. Piotrek Wiktorowski opowiadał, że próbował sfaulować rywala i zahaczył go łokciem za rękę. A przeciwnik po prostu poszedł w górę i załadował. Piotrek po prostu wyleciał w górę razem z nim! Rywale byli w naszym wieku, a my wyglądaliśmy jakbyśmy przyjechali z jakiegoś bidula. Graliśmy przeciwko Brianowi Grantowi [długa kariera w NBA - red.], Tyrice'owi Walkerowi i Jeffowi Massey'owi [zdobywali później mistrzostwo Polski z Mazowszanką Pruszków - red].

Grał Pan w młodzieżówce z Piotrem Szybilskim. On pojechał do USA na studia i tam grał. Pan o tym nie myślał?

- W 1992 roku były zawodnik Polonii Jacek Duda szukał w Polsce zawodników dla Providence. Była propozycja dla mnie, ale nie znałem angielskiego. Szybilski zresztą też, ale Piotrek ściemnił, że zna, a potem okazało się, że nic nie rozumie z wykładów i posłali go do szkoły językowej. Ja miałem się uczyć na miejscu z teściową Dudy, ale to były raczej żarty. Zresztą ja się trochę bałem takich wyjazdów, bo jestem rodzinny. Już wtedy miałem problemy z kręgosłupem - może nowocześniejsza medycyna szybciej by to wykryła?

To co Pan miał z tym kręgosłupem?

- Stopniowo wysuwał mi się dysk między kręgami. W Polsce nie było wówczas szczegółowych badań, rezonansu, więc nikt nie stawiał jasnej diagnozy. Wreszcie - jak grałem w Przemyślu - dysk wyskoczył tak, że coś tam się zmiażdżyło, a kość uciskała nerw kulszowy w prawej nodze. Miałem operację po której pauzowałem ponad pół roku. Ale to już nie było to samo. Inne kontuzje brały się właśnie z tego - prawą nogę miałem tak osłabioną, że problemy z kostką, kolanem, łąkotką i ścięgnami wracały regularnie. Dzisiaj prawa noga jest o wiele chudsza od lewej, która nigdy nie była kontuzjowana. Inne urazy - wybite palce, złamany nos, to już przypadki.

Przed sezonem 1993/94 spowodował Pan kontuzję Chrisa Elzey'a [pierwszy Amerykanin w Mazowszance - red.]. Do dziś jest Pan uważany w Pruszkowie za brutala.

- Do dziś pamiętam jak ćwiczyliśmy w Polonii obronę jeden na dwóch, dwóch na trzech - trener wbijał mi do głowy, że zawsze mam skoczyć, postraszyć zawodnika, który wchodzi pod kosz. I w meczu z Pruszkowem zrobiłem to automatycznie - skoczyłem do Elzye'a, spadliśmy razem. To nie był brutalny faul, tylko normalna reakcja obrońcy. Elzey spadł po prostu bardzo niefortunnie. Ale później pruszkowski trener Krzysztof Żolik zrobił ze mnie takiego brutala... Graliśmy sparing ze Zniczem w poprzednim sezonie - przypadkowo zawadziłem nogą Rafała Bochenka, on się przewrócił. Już widziałem minę Żolika... Graliśmy sparing przed tym sezonem - zderzyłem się z Michałem Wołoszynem. "Prowokacja!" - darł się Żolik. Mam do niego pecha (śmiech).

Pamięta Pan za ile został sprzedany w 1994 roku do Polonii Przemyśl?

- Za 600 mln, czyli za 60 tys. obecnych złotych. Królika puścili za 100 mln, bo chcieli żeby na zakończenie kariery trochę zarobił.

Jak się wtedy zmieniało klub?

- Chciałem zostać w Polonii - był trener Marek Jabłoński, ale nie było pieniędzy. Miały się znaleźć pieniądze nieoficjalne, ale ja byłem przed swoim pierwszym zawodowym kontraktem, więc tak naprawdę nie wiedziałem co się dzieje. Bardzo chciała mnie Stal Stalowa Wola, ale nagle zadzwonił Wojtek Królik i mówi, że Przemyśl wszedł do ekstraklasy, szuka młodego skrzydłowego, a pieniędzy ma mnóstwo! Trenerem był Tomasz Służałek. Zadzwonił raz do mnie i mówi, że jest w Warszawie i że o trzeciej mamy pociąg do Przemyśla. Jak to? "Jedziemy tylko na rozmowy - o trzeciej" - mówi. To pojechaliśmy - pamiętam, że mnie zakręcił, zrobił wokół siebie otoczkę gościa z wyższych sfer. W pociągu powiedział mi na co mogę liczyć od strony klubu, a wówczas były bardzo duże pieniądze - jedyny warunek to podpisanie trzyletniego kontraktu. Podpisałem następnego dnia - trochę dlatego, że Królik już tam był.

Bałem się wrócić do Warszawy, do Jabłońskiego. Pamiętam, że stałem kiedyś obok niego, a on rozmawiał ze mną przez jakiegoś kolegę. Był obrażony. Potem Polonia przyjechała do Przemyśla na Puchar Polski - rzuciłem im dwa razy około 30 punktów. Wracałem z nimi do Warszawy w jednym przedziale i wtedy dopiero Jabłoński powiedział, że przynajmniej nie obniżyłem swojego poziomu. Pogodziliśmy się.

Jak Pan wspomina czasu dzikiego kapitalizmu w polskiej koszykówce?

- Ja w Przemyślu miałem całkiem niezły kontrakt. Tylko, że wszystko zmieniało się z roku na rok. Po roku, czy po dwóch, do Przemyśla przyszedł trener Teodor Mołłow, który ściągnął z Wałbrzycha Puchalskiego, Rutkowskiego, Adamka. Jak powiedziałem im ile zarabiam, to zaczęli się ze mnie śmiać! Jak mi się skończyła umowa, to miałem propozycje ze Śląska, a tam już był Urlep, który mnie chciał. Dzwonił Mirosław Noculak z Unii Tarnów, chcieli mnie w Bobrach Bytom, gdzie sponsorem był wówczas Ericsson. Ale mi było dobrze w Przemyślu - nawet z mniejszymi pieniędzmi. Lubiłem spokój. Podpisałem nowy kontrakt i rozwalił mi się ten kręgosłup. Ale wdzięczny jestem Polonii, że się mną zaopiekowała. Słyszałem potem, że gdybym zmienił klub, to mógłbym zostać na lodzie.

W lidze dominowało wówczas pokolenie Zielińskiego, Wójcika, Bacika, Miłoszewskiego, Hlebowickiego. Pan był podstawowym zawodnikiem zespołu - najlepszy okres w karierze?

- Zdecydowanie. Nie czułem się jednak liderem, a czas gry wymusiłem na prezesach klubu. Służałek miał swoją wizję i swoich zawodników - np. Węglorza. Ja czułem się od niego szybszy, lepszy, ale grałem mniej. I już po pierwszym meczu sezonu powiedziałem prezesom - oddaję pieniądze i wyjeżdżam. Od razu, bo chcę grać. Taki byłem ambitny - miałem 21 lat i nie wyobrażałem sobie siedzenia na ławce. Prezesi chyba porozmawiali ze Służałkiem, bo zacząłem grać. Nie załatwiłem sobie jednak grania po znajomości - udowodniłem, że miejsce na boisku mi się należy. Potem wszystko było OK.

Wśród tych starych gwiazd byłem jednak w cieniu i dobrze mi z tym było. Nie byłem liderem, nie wiem czy bym podołał. Byłem rewelacyjnym zawodnikiem drugiego planu - żywczykiem, który biega na tle ociężałych weteranów. To był świetny zespół.

Dlaczego nie zdobyliście mistrzostwa? Z Mazowszanką przegraliście w finale w 1995 roku.

- Doskonale pamiętam pierwszy mecz finału. Przegraliśmy u siebie jednym punktem. Ś.P. Marek Sobczyński rzucił 20 sekund przed końcem za trzy i dał rywalom prowadzenie. I my mieliśmy jeszcze dwa osobiste. Sędzia Wiesław Zych gwizdnął wówczas Nathanowi Buntinowi przekroczenie linii rzutów wolnych... Ja w karierze chyba jeden taki gwizdek widziałem. Nie wiem czy tak było, czy nie, ale... Ten mecz zadecydował, bo w Pruszkowie w małej hali na Gomulińskiego wówczas się nie wygrywało.

W eliminacjach do Mistrzostw Europy w 1997 roku Pan grał. W Hiszpanii Pana jednak nie było.

- Kontuzja kręgosłupa. Wtedy właśnie odpoczywałem po operacji. Ale wcześniej grałem w kadrze regularnie. Trener Kijewski widział mnie w dwunastce, choć podstawowym zawodnikiem nie byłem.

Koszarek, Ochońko, Dutkiewicz, Majewski - zupełnie inne pokolenie koszykarskie?

- Oni chyba inaczej to wszystko widzą - koszykówkę, karierę, ligę. Oni są ambitni, ale... My grając w kosza w ich wieku mieliśmy więcej szans - chociaż Koszar też ją dostał i wykorzystał. Świetnych zawodników nigdy się nie przeoczy. Ale ja w wieku 19 lat byłem podstawowym zawodnikiem. Sport traktowałem jako jedyną szansę wybicia się - przez pierwsze lata treningów w Polonii nie opuściłem ani jednego i dostałem za to proporczyk. Byłem w szoku. Teraz młodzi też trenują, myślą o przyszłości, ale chyba mają mniejszą wiarę. Może zniechęca ich duża konkurencja? Chociaż Koszar jest przykładem odwrotnym. On zresztą teraz będzie miał najtrudniejszy sezon - udowodnić swoją klasę w innym klubie.

Mówi Pan o Koszarku - byliście w ostatnim sezonie uważani za największych jajcarzami ligi.

- Z natury jesteśmy weseli. Zresztą ja zawsze miałem w drużynach takiego młodszego kumpla - w Przemyślu tworzyliśmy duet jajcarzy z Tomkiem Przewrockim [w tym sezonie awansował ze Zniczem Jarosław do ekstraklasy - red.]. Ja sobie pozwalam na to, że młodsi ze mnie żartują, bo w końcu jestem najstarszym juniorem świata (śmiech). Pamiętam, że na jakimś obozie z Polonią mieszkałem z innym młodym - Filipem Marchelewiczem. Żartowałem sobie z niego, krzyczałem "Felek, Felek". Obok w pokoju mieszkał Koszarek z Roszykiem i mówiono mi potem, że bał się krzyczącego za ścianą Miłoszewskiego. A teraz by mi na głowę wszedł (śmiech).

Trenerzy: Jabłoński, Matić, Kamiński, Zyskowski, Olejniczak, Służałek, Chudeusz, Czosnowski, Kijewski w kadrze. To dwa lub nawet trzy pokolenia.

- Uuu! Każdego wspominam super, od każdego się czegoś nauczyłem.

Proszę wymienić jednego, którego najlepiej Pan pamięta.

- Nie ma takiego. Kurczę... Każdego lubię... Ale najbardziej podobał mi się Jerzy Olejniczak z Koszalina, mimo że tylko pół sezonu mnie trenował. Super go wspominam - wesoły człowiek, psycholog straszny. Z każdego potrafił wykrzesać maksimum. No i te jego powiedzenia - pokora i dyscyplina. To jego motto koszykarskie i chyba też życiowe. Miał poważne wady, ale ja złego słowa o nim nie powiem.

A zwolniony niedawno trener reprezentacji Veselin Matić?

- Ja go lubiłem, podobały mi się jego sensowne treningi. Każdemu zawodnikowi się poświęcał - indywidualne treningi mieli chyba wszyscy. Taki Jacek Olejniczak [ze Startem Lublin awansował ostatnio do I ligi - red.] grał u Maticia rewelacyjnie, bo trener potrafił do niego dotrzeć. Matić jako człowiek był trochę roztrzepany, ale ja go lubiłem.

Które mecze najbardziej utkwiły Panu w pamięci?

- Wszystkie na Konwiktorskiej (śmiech). Pamiętam dobrze pierwszy mecz finałowy z 1995 roku kiedy z Polonią Przemyśl grałem z Mazowszanką. I pamiętam też mecz, w którym mój kosz przesądził o wygranej. Wchodziłem do seniorskiej Polonii i na Konwiktorskiej graliśmy z Zastalem Zielona Góra. Dramatyczna końcówka, jakieś osobiste, rzut w ostatniej sekundzie - sędziowie debatowali przy stoliku czy zaliczyć punkty, ale rywale poszli już do szatni. Okazało się jednak, że punktów nie zaliczono i dogrywka. Zastal najpierw nie chciał wyjść z szatni, potem z łaską wrócili. W ostatniej akcji podwoiliśmy kogoś z Krzyśkiem Sidorem i on mi podał piłkę pod kosz, trafiłem, wygraliśmy. Telewizja WOT chciała zrobić z nami wywiad. Ale trener Jabłoński nie pozwolił, bo bał się, że juniorom woda sodowa uderzy do głowy. W końcu nam pozwolił. Ale WOT wtedy dopiero startował i w ramówce były tylko wiadomości powtarzane co godzinę. Następnego dnia przychodzę do szkoły, a wszyscy narzekają, że jak włączą telewizor, to ciągle widzą Miłoszewskiego.

Najlepsi zawodnicy, z którymi Pan grał. Kto się najbardziej wybijał?

- Aleks Ugriumow [Białorusin, który na początku lat dziewięćdziesiątych grał w Polonii, potem w Nobilesie Włocławek - red.] - nikt wtedy nie robił statystyk, ale on w każdym meczu był blisko triple-double. A potem było tylu tych Amerykanów - np. Tyrone Thomas. Ostatnio Otis Hill - aż strach pomyśleć co by było, gdyby mu się chciało trenować...

Chce Pan być trenerem?

- Chcę i pewnie będę, bo już od lipca zaczynam pracować z dzieciakami na Polonii. W czerwcu kończę kurs instruktorski na AWF. Lubię dzieci i wydaje mi się, że będę miał z tego wielką satysfakcję.

Gdyby Pan był trenerem Polonii w ostatnim meczu sezonu z Koszalinem, to pięć minut zagrałby Miłoszewski, czy młody Tomasz Pisarczyk?

- Pisarczyk. I to 15 minut, na 100 proc. Mi się ten zawodnik strasznie podoba.

Trener Czosnowski źle zrobił, że nie dawał szansy młodym?

- Nie chcę mówić o Czosnowskim, powiem co ja bym zrobił. NBA nie jest taka głupia jak się niektórym wydaje i pochodzące stamtąd stwierdzenie, że druga kwarta to czas zmienników, jest bardzo prawdziwe. To jest najlepszy moment do sprawdzenia kto może drużynie pomóc. Nie wszyscy na raz, ale każdy rezerwowy powinien dostać kilka minut. Nawet jak popełni błąd, to jest jeszcze czas, żeby go naprawić. U mnie każdy dostałby szansę - czy Pisarczyk, czy Czosnowski.

Co Pan będzie robił poza koszykówką?

- Poszukam pracy, tylko że problemem będzie brak doświadczenia zawodowego.

A jaki ma Pan zawód?

- Technik mechanik (śmiech).

Dorobił się Pan na koszykówce wystarczająco?

- Strasznie. Żartuję, w ogóle nie odłożyłem pieniędzy. Dobrze zarabiałem tylko przez trzy lata w Przemyślu. Potem kontuzje, leczenia, przerwy - płacili mi tylko na utrzymanie, minimum socjalne. Kontuzje mi się odnawiały, więc nic się do końca nie zmieniło. Kiedyś przeczytałem, że zarabiam 10 tys. złotych miesięcznie. Ale byłem na papierze bogaty! Ostatnio zarabiałem w granicach średniej krajowej.



ARKADIUSZ MIŁOSZEWSKI - ur. 22 marca 1973 roku. Ma 203 cm wzrostu, grał na pozycji niskiego lub silnego skrzydłowego. Wychowanek Polonii Warszawa, grał też w Polonii Przemyśl (pięć sezonów) i AZS Koszalin (jeden). W sumie w ekstraklasie rozegrał 12 sezonów - w 276 meczach zdobył 2139 punktów (średnio 7,7). Rekord to 30 punktów w jednym spotkaniu. W niższych ligach (Koszalin, Polonia Warszawa i jej rezerwy) wystąpił w 97 meczach, rzucił 810 punktów (8,3)

Awatar użytkownika
rubakin
Posty: 9663
Rejestracja: wt lip 17, 2012 15:19

Re: Arkadiusz Miłoszewski

Post autor: rubakin » czw lis 01, 2018 8:58

Arkadiusz Miłoszewski: Ten bezcenny wzrok trenera http://polskikosz.pl/arkadiusz-miloszew ... k-trenera/

ODPOWIEDZ